wtorek, 9 maja 2017

„Okrążyć słońce” – Paula McLain

Tytuł: Okrążyć Słońce (Circling the Sun)
Autor: Paula McLain (tłumaczenie: Agnieszka Myśliwy)
Wydawnictwo: Znak Liternova
Rok wydania: 2016

Afryka początku XX wieku. Kilkuletnia Beryl wraz z rodziną przeprowadza się z Anglii na kenijską farmę. Dziewczynka dorasta pośród afrykańskiego buszu, za towarzyszy ma członków lokalnego plemienia, poznaje ten niezwykły, całkowicie dziki jeszcze świat. Bardzo szybko los rzuca bohaterkę na głęboką wodę – matka i brat Beryl wracają do Europy, a ona zostaje sama z ojcem na Zielonych Wzgórzach. Wyrasta na niezwykłą kobietę.


Książka opowiada o niesamowitych losach kobiety niedostosowanej do swoich czasów, a może raczej wyprzedzającej swoje czasy. Beryl Markham była silną, niezależną kobietą, łamiącą konwenanse i zwyczaje. Była pierwszą kobietą, która została posiadała licencję pilota oraz pierwszą licencjonowaną treserką koni. Poza tym, jako pierwsza kobieta przeleciała samolotem przez Atlantyk. Dodatkowo była prawdziwą skandalistką (skandalistką tamtych czasów pamiętajmy) – często pojawiała się na łamach prasy, gdzie opisywane były jej nieudane małżeństwa oraz liczne romanse. Jej losy skrzyżowały się także z Karen Blixen autorką słynnego Pożegnania z Afryką”. O jej prawdziwych losach przeczytałam dopiero po zakończeniu książki. Powieść nie opowiada całego życia bohaterki - kończy się w latach 30., a Beryl Markham zmarła w 1986 roku czyli zaledwie 31 lat temu. Zachęcam do zapoznania się z jej biografią – była  rzeczywiście nietuzinkową postacią.

„Okrążyć Słońce” to naprawdę wciągająca i pięknie napisana opowieść. Autorka w niezwykły sposób przedstawiła losy głównej bohaterki, ale także Kenię – jej krajobrazy, przyrodę oraz zwyczaje zamieszkujących ją ludów. Poprzez interesującą historię Beryl poznajemy świat kolonialnej Afryki – czasy nie tak bardzo odległe, a jednak tak inne od współczesności. Książkę czyta się bardzo szybko – brak w niej dłużyzn czy rozwlekłych, nudnych opisów. Choć można ją nazwać biografią (lub bardziej pamiętnikiem, bo główna bohaterka jest także narratorką powieści), poleciłabym ją także tym, którzy za nimi nie przepadają. Życie Beryl Markham było bardzo interesujące i choć możliwe że trudno czasem  zrozumieć niektóre z jej wyborów (chociażby jej liczne romanse), wzbudziła ona moją sympatię i kibicowałam jej ze wszystkich sił. Autorka posługuje się lekkim, ale dopracowanym stylem, pięknie buduje zdania, a opisy afrykańskiej przyrody są fantastyczne – chyba właśnie one ujęły mnie w powieści najbardziej.

Jednocześnie muszę przyznać, że nie jest to książka z kategorii „wybitnych” – jest pięknie napisaną opowieścią o bardzo ciekawej postaci w bardzo interesujących realiach, jednak obawiam się po jakimś czasie nie wiele z niej będę pamiętać i zginie „przytłoczona” miliardem innych (lepszych?) książek. Jednak uczciwie przyznam, że wybitności po niej nie oczekiwałam. Chciałam przeczytać dobrze napisaną, niegłupią powieść w ciekawej scenerii i właśnie to otrzymałam. Książka Pauli McLain skojarzyła mi się trochę z „Muzą” Jessie Burton – bo choć podobała mi się ona bardzo i czytałam ją zaledwie parę miesięcy temu, już nie za wiele z niej pamiętam. Jednak uprzedzam tych, którzy sięgną po „Okrążyć słońce” szukając analogii z „Muzą” – to zupełnie inne książki! 

Polecam „Okrążyć słońce” wielbicielom dobrze napisanych, oryginalnych powieści obyczajowych oraz wielbicielom książek dziejących się w nie tak powszechnie znanych rejonach.

Anna (jakby ktoś miał wątpliwości, które z nas pisało te słowa ;))

sobota, 6 maja 2017

Post 63 - Mój Kicz


Zastanawiając się nad pierwszym swoim wpisem uznałem, że czas działa wyłącznie na moją niekorzyść. Po pierwsze szkoda go marnować na wymyślanie pomysłu, a następnie jego twórcze rozwinięcie, skoro na wyciągnięcie ręku leżał gotowy już temat (cokolwiek beznadziejny ale zawsze). Po drugie szkoda skończyć jak Joseph Grand. Po trzecie wreszcie czynię ten wpis z powodu ultimatum jakie otrzymałem od mojego „szczęścia”:  albo wpis do końca tygodnia albo kasuję bloga!
Dlatego już na wstępie proszę o uwzględnienie, że jestem Waszym Hektorem drogie Czytelniczki i Czytelnicy – postaram się walczyć i umrzeć godnie za Waszą możliwość czytania kolejnych wpisów Ani. Zatem do dzieła. A dla tych co mają jakieś złudzenia co chciałem przekazać załączam link poniżej....


Tematem dzisiejszego wpisu jest „mój kicz” . Czyli MÓJ. Czyli KICZ. Coś tak swojego, że nie  jestem  w stanie się tego wstydzić. Coś tak przerysowanego, że zostawiony na chwilę znalazłbym co najmniej kilka sposobów aby, nadać przedmiotowej scenie pozory logiki. Coś tak głupiego, że gwarantowane jest pierwsze miejsce wśród odpowiedzi respondentów Strasburgera. Tylko czy to mi przeszkadza, skoro ta jedna scena zawsze gdzieś skrobie od wewnątrz mój kawałek sznurka między uszami?  Otóż nie przeszkadza. Celem uszczegółowienia dodam „mi” – czyli mi nie przeszkadza.
Przejdźmy do rzeczonej sceny – co jest w niej najważniejsze? BUT. Tu akurat sprawa jasna – osobnik którego buty widzimy to nie byle kto. W sumie to nawet całkiem poważne „kto”. Fakt, że widzimy buta  – a nadmienię, że oko kamery nie ukrywa przed nami żadnego detalu rzeczonego obuwia i do tego jeszcze zwalnia tempo do poziomu pozwalającego nawet mniej uważnym widzom na podziwianie średnio wykonanego „glancu”, daje nam pretekst do chwilowej gonitwy myśli. Ostatnia która mi przychodzi do głowy – czyli pierwsza którą teraz czytacie jest powiązana z Anią. Otóż kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz w życiu od razu wpadłem w te niebieskie oczy, jak śliwka w kompot, jak orzeł na niespodziewającą się niczego owieczkę, jak deszcz muskający zalegające w pyle ziarno kaktusa…  STOP  (wpis o tym jak się całkowicie pogrążyć korzystając z homeryckich porównań pozostawię na kiedy indziej). Chwila Yogi dla wymazania fatalnego wrażenia...

PLAY  - jej koleżanka poproszona przez Anię o ocenę mojej osoby powiedziała, że kiedy nie wiadomo co o kimś sądzić należy dokonać oceny jego butów – a jej  (koleżance) spodobało się moje obuwie. Tak więc fakt, iż marnuję kolejne cenne sekundy waszego życia (chyba że odpuścicie świadome/-i,  że dalej nie będzie przecież lepiej) zawdzięczacie mojej chwilowej pasji do pastowania.  Nadmienię, że mój but (nawet oba) w czasie tego  spotkania był brązowy (dla  mężczyzn) lub  w trzech czwartych drogi pomiędzy ceglastym a cynamonowym z domieszką ecru (dla kobiet), a nieożywiony bohater naszej sceny jest czarny, black a nawet Schwarz i chyba nawet niewypastowany…
 Dalej czytają tylko zatwardziali Akolici oraz nowonarodzone Neofitki – i vice versa.
But, but, but… co może robić but, aby na jakiś czas zostać w naszej pamięci? Buty animowane mogą bez końca kopać psa Pluto w tyłek, buty magiczne mogą zamienić ciamajdę w bohatera, a ten konkretny robi coś prozaicznego… depta. A  przecież ostrzegałem, a ludzi z dysleksją nawet OSZCZEGAUEM, że w tym wpisie nie ma co liczyć na lot Ikara. Tu jest tylko miejsce na bardziej przyziemne loty. Takie jak ten poniżej.


But depta kwiaty. O, znowu wylałem wszystko z mlekiem matki  - czy jakoś tak. Chciałem was chwilę potorturować, co może podeptać but (na pewno może podeptać moje  marzenie o dobrze napisanym wpisie), ale przecież powoli trzeba zmierzać do meritum. Tu na pomoc wzywam Karola i jego 100 polek i polaków. Jakie kwiaty może „podeptać but”? Czekam na odpowiedzi:

--
Wasz pierwszy strzał?
- BUŁAWNIK WIELKOKWIATOWY – ZERO
Druga szansa?
-KOSACIEC SYBERYJSKI – dalej ZERO
Trzecie podejście…
-PIĘCIORNIK GĘSI – jest PIERWSZY PUNKT
Dobra, nie bijcie już… RÓZE, CZERWONE RÓŻE – takie w pudełku… kto sprzedaje kwiaty w pudełku? Pewnie jakiś kwiaciarz pomyślicie… Ma te swoje kwiaty w pudełkach i nasz bohater do niego podchodzi i mówi tym swoim melodyjnym głosem:  poproszę metrowe pudełko z kwiatami.
Kwiaciarz do niego: jakieś konkretne kwiaty?
Bohater: Metrowe pudełko.
Swoją drogą ta scena mogłaby  być boska, gdyby dodać ją do filmu.
Ja szczerze spodziewałbym się czegoś takiego.
Ale ale … nasz blog jest o książkach filmach, grach planszowych i fantastyce.
Dlatego koniec przedłużania, koniec „pitu-pitu”, żegnamy dygresje, i zapraszam do MOJEGO KICZU. 

Warto było?

Sebastian

środa, 3 maja 2017

Moje pierwsze książkowe zachwyty

Prawdopodobnie można zacząć pisanie bloga od setek lepszych postów, ale w sumie co lub kto lepiej Wam o mnie opowie (no może poza współautorem tego przedsięwzięcia) od moich pierwszych ukochanych książek?



Czy tak dokładnie wyglądała
okładka mojego wydania?
Tego nie pamiętam.
Myślę, że pierwszym, wielkim zachwytem był J. R. R. Tolkien. Gdzieś pod koniec podstawówki dorwałam najpierw „Hobbita” a później „Drużynę Pierścienia” czyli początek magicznego i fantastycznego „Władcy Pierścieni”. Pokochałam je w całości. Choć nie mówię, przez początki ciężko było mi się wtedy przebić, ale im bliżej Frodo miał do Mordoru  tym moja miłość była coraz większa. No i film – tylko spotęgował moją miłość, a plakaty z aktorami (Elijah Wood!) zdobiły moją szkolną szafkę, aż do końca liceum (Tak, tak, przyznaję się do tego bez bicia!).


Za to tej okładki
jestem pewna.
W liceum odnalazłam drugi książkowy zachwyt – „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. Ta fenomenalna, wielowątkowa i ponadczasowa opowieść pochłonęła mnie całkowicie i długo nie mogłam się po niej otrząsnąć. Do dziś kolejny raz jej nie przeczytałam, choć obiecuję sobie to co roku. Chyba boję się, że po niej znów będzie mi się ciężko czymkolwiek naprawdę zachwycić.


W tym samym mniej więcej czasie dorwałam „Sto lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza. Nie była to prosta lektura, brnęłam dość długo przez dzieje rodu Buendia, ale po zakończonej lekturze byłam pewna, że drugi raz szybko nie przeczytam czegoś tak wielkiego. I miałam rację, bo gdybym dziś miała wybrać książkę wszech czasów, to dałabym ten tytuł magicznej prozie Marqueza. Te dwie książki spowodowały, że do dziś często szukam w literaturze przenikania się tego co zwyczajne i całkiem szare ze szczyptą (mniejszą lub większą) magii i niesamowitością. A dodatkowo Marquez sprawił, że jakiekolwiek odniesienie do realizmu magicznego na opisach okładek przyciąga mnie jak magnes.

A Wy pamiętacie Wasze pierwsze prawdziwe książkowe zachwyty?

Anna


Początki zawsze są trudne

Ona czyta głównie książki obyczajowe i literaturę faktu. Lubi gry, które nie są zbyt mózgożerne i konfrontacyjne oraz mają w sobie "to coś". On czyta głównie fantastykę i s-f. Lubi turlanie miliarda kosteczek i gry ociekające klimatem. Lubimy też filmy, ale z uwagi na nasze notoryczne nieogarnięcie, pozwolicie że napiszemy o tym w jakimś kolejnym poście.
Wszystkie znaki wskazują na to, że zagłada nadciąga, więc póki mamy trochę czasu chcemy podzielić się tym i owym.
Anna & Sebastian